Smakuję życie. Rozmowa Macieja Zdziarskiego z Emilią Krakowską

4 grudnia 2012 w Aktualności

Emilia Krakowska: Od czego zaczniemy?

Maciej Zdziarski: Przyszedłem kiedyś do Pani po wywiad. To było 18 lat temu. A ja byłem 16-latkiem.

Musiałeś przebyć długą drogę! Byłeś odważny, dojechałeś aż do Częstochowy, gdzie grałam Anielę Dulską w sztuce Zapolskiej.

Przyjechałem z zachodu Polski, z Drezdenka. Uczyłem się w liceum, którego najsłynniejszą absolwentką jest Emilia Krakowska.

Łączy nas szkoła, do której chodziliśmy w różnych momentach. Dzieli różnica pokoleń. Nie jednego, nie dwóch, ale więcej.

Przepraszam, będę jednak o Pani myślał: koleżanka ze szkoły. Starsza koleżanka.

Przyjechałeś do koleżanki, o której była mowa w szkole, wśród cudownych lasów i pól, nad Notecią. Przygotowywałeś się do swojego przyszłego zawodu – dziennikarstwa.

Na całym świecie wychowankowie szkół, znanych i zupełnie maleńkich, utrzymują z sobą kontakt. To są tzw. pewne adresy. Pozostajemy w więzi i ważne, abyśmy zdawali sobie sprawę, że jesteśmy puzzlami w społeczeństwie.

Składamy się w całość?

Nie oddzielajmy ludzi dojrzałych od młodych. Wszystko osobno: dzisiaj dzień emerytów, jutro Dzień Dziecka, a pojutrze coś dla kolejarzy. Tak nie powinno być. Przecież tworzymy całość!

A jednak się różnimy. Chociażby wiekiem.

To niestety prawda…

Jakie jest życie po siedemdziesiątce?

To jest wielka uroczystość, święto i radość. Dzieci wyszły już z domu, usamodzielniły się i zaczynają teraz o mnie dbać. Chcą, abym zachowała jak najdłużej sprawność umysłową i fizyczną.

A z drugiej strony pewnie chce Pan wiedzieć… przepraszam, kolego mój młodszy – pewnie chcesz wiedzieć, czy jestem szczęśliwa?

Oczywiście, że chcę.

Jestem w takim momencie, że smakuję życie. Zaczynam sobie zdawać sprawę z radości istnienia. Wiele rzeczy robię wolniej, ale bardziej świadomie. Jeżeli coś mnie ogranicza, to fizyczność.

Studiując w szkole teatralnej pod kierunkiem prof. Ludwika Sempolińskiego, byłam zdziwiona, gdy profesor, kiedy wyjeżdżał np. na występy do Katowic, mówił, że musi wstać o piątej, chociaż wyjazd był kilka godzin później. Żartowałam z mojej mamy, że musi wcześniej wyjść na dworzec. Po co przychodzić z wyprzedzeniem? A teraz okazuje się, że robię to samo!

Jak się starzała Pani mama?

Zupełnie nie miała czasu na starzenie się! Uczyła gry na pianinie i wychowała mnie w miłości do sztuki. Chodziłam do szkoły tańca Marceli Hildebrandt-Pruskiej w Poznaniu, przy Roosevelta. A madame Hildebrandt-Pruska zmarła dopiero kilka lat temu w wieku 102 lat.

Wychowałam się we wspaniałym domu – w mieszczańskim Poznaniu, ale wśród artystów. Mama kochała muzykę. Na matkę chrzestną wybrała mi Zosię Brenczównę, wielką klawesynistkę, nagradzaną i cenioną. Mama Zosi, madame Brencz, była naszą sąsiadką na Jeżycach. Przez dom państwa Brenczów przewijała się elita, przychodził Stefan Stuligrosz i wszyscy, którzy liczyli się w świecie artystycznym. W takiej atmosferze dorastałam.

Mój wujek, artysta grafik, napisał wierszyk o mamie: „Jest wiecznie młoda i z fantazją, kocha tenis i dla sztuki ma cześć…”. Kiedy zmarła, bardzo wielu zasłużonych ludzi wspominało, że nauczyła ich odczuwać muzykę i kochać sztukę.

Co Pani zawdzięcza mamie?

Wszystko. Najważniejsze, że od wczesnego dzieciństwa przygotowała mnie do wielkiej radości, jaką jest macierzyństwo. Nauczyła mnie np., że moje urodziny są jej świętem – dniem matki. W listach, które dostawałam z okazji urodzin (bo ja bardzo wcześnie wyjechałam z domu), wspominała czas oczekiwania na moje przyjście. Pisała o trudach, o bólach i o ogromnej radości. W ten sposób przygotowywała mnie do miłości i tęsknoty za tym, żebym sama była matką.

Jestem jej za to ogromnie wdzięczna. Matka tak mnie ukształtowała, że jestem osobą szczęśliwą, spełnioną, bo dwa razy spotkało mnie w życiu to szczęście, że zostałam matką.

I ma Pani dwie córki?

Tak, Eleonorę i Weronikę.

Jak buduje się tę relację z dziećmi, by mogły przenieść ją na następne pokolenia?

To przychodzi w naturalny sposób. Dla moich córek wzorem było to, jak ja dbałam o swoją matkę. Teraz one to naśladują. Z pewnymi sprawami po prostu spotykamy się na kolejnych etapach naszego życia.

Mamy dla siebie czas. To ważne, żeby być dla siebie. Ludziom brakuje czasu, więc kupują coś w zamian! Młodemu człowiekowi przed maturą daje się samochód, bo samemu jest się zajętym. To błąd! Trzeba się raczej nad nim pochylić.

Rozumiem, że Pani córkom nie dała samochodu przed maturą?

Nie. I po maturze też nie.

A co im Pani dała?

Wykształcenie. I siebie! One już są na tyle rozsmakowane w naszych relacjach, że gdy akurat przebywamy daleko od siebie, mówią mi wprost: „Mamo, teraz proszę na Skype’a, bo ja chcę z tobą porozmawiać, chcę zobaczyć, jak wyglądasz”. Druga mówi: „No, to teraz musimy pójść na spacer na pięć minut, musimy być ze sobą”. Bo tak to jest, że człowiek potrzebuje drugiego człowieka bardziej niż chleba i wody.

A my biegamy tylko za tym chlebem i wodą…

Tak, i nie mamy czasu na to, żeby przysiąść i spożyć ten chleb w dobrym towarzystwie i w dobrej atmosferze.

Jak wyglądają te Pani rozmowy z córkami, dwiema już dorosłymi, pięknymi, wykształconymi kobietami?

To różnie bywa. Wiadomo, że zawsze, jak jest trójka, to musi być „dwa na jeden”. Ale przede wszystkim dbamy o siebie. Dbamy to nie znaczy, że głaszczemy się tylko. Jesteśmy bardzo spostrzegawcze i szczere. Szczere wobec siebie. A ja czuję się „zaopiekowana”. Chyba mi się to należy?

A co to znaczy „być zaopiekowanym” przez swoje córki?

To znaczy: „Przepraszam bardzo, a kiedy ostatni raz byłaś u lekarza?”. Gdy przychodzi jesień, to z kolei pytają, czy już szczepiłam się przeciw grypie, mówią: „Pokaż wyniki badań”. Ot, takie drobne sprawy, ale dla mnie to naprawdę ważne.

Panią to cieszy, kiedy pytają?

Tak, ale gdzie tam pytają! Krzyczą, że mam to a to zrobić…

Krzyczą?…

Oczywiście.

Pani się nie broni?

Bronię się, ale robię to, co każą. Tak samo jak muszę się opiekować psami, które one zostawiły.

Ładnie powiedziane: „być zaopiekowanym”. Mało kto tak mówi.

A przecież to największe szczęście! One cieszą się, że jestem zajęta i pracuję. Sprawdzają, czy się nie nudzę. Bo jak człowiek się nudzi i nie czuje się potrzebny, to gnuśnieje.

A Pani zdarza się nudzić?

Czasem jest to potrzebne, żeby nabrać sił do dalszej pracy. Są takie momenty, że człowiek musi, jak ja to mówię, trochę „pognić” w domu. Pobyć samemu, spokojnie poczytać, przygotować się do następnych wyzwań.

Dziś jest wtorek, w piątek była Pani we Wrocławiu. Rozmawiamy w Warszawie, a kilka godzin temu była Pani w Lublinie. Ciągle jest Pani w drodze?

Tak, w ciągłym marszu.

A człowiek po siedemdziesiątce nie chce już trochę odpocząć?

Wydaje mi się, że trochę tak…

Tylko nie w Pani przypadku?…

To nie tak, chociaż kiedyś tak właśnie myślałam o mojej mamie – że jej potrzeba właśnie odpoczynku. Powiem teraz bardzo szczerze… Wiem, że przez to byłam trochę potworem, nie zezwoliłam jej na to, żeby, broń Boże, wyszła za mąż powtórnie. Potem, gdy byłam już w Warszawie, a ona sama w Poznaniu, chciałam jej to wszystko wynagrodzić. Zresztą do 70. roku życia to ona jeszcze w tenisa grała, ale wraz z wiekiem człowiek staje się mniej sprawny. Zapytałam, czy chce się przenieść do Warszawy. Powiedziała, że jest obywatelką Poznania i chce tam zostać, więc kupiłam jej mieszkanie. Chciałam dla niej jak najlepiej, chciałam wszystko spełnić, co sobie zażyczyła, mówiłam: „Mamo, ja to wszystko kupię, zapłacę”. I to wcale nie wyszło moim zdaniem na dobre. Bo ona czuła się już niepotrzebna.

Byłaby z tego nauka, że nie wolno starszej osobie odbierać samodzielności?

Tak. Ja nawet rozmawiałam o tym z moimi córkami i widzę, że one tego bardzo pilnują. Dlatego, tak jak mówiłam, na ile mi sił starcza, robię to, co mi sprawia przyjemność. Człowiek chce po prostu czuć się potrzebny. Jeżeli zaś czuje, że jest niepotrzebny, to odchodzi, jest smutny. Bo zawsze żyjemy dla kogoś czy dla jakiejś sprawy, idei. Gdy jesteśmy zapatrzeni tylko we własny nos i pępek, to jest smutno.

To miłe, gdy ktoś podziwia, że mam dużo energii. Ale ja zyskuję energię do kolejnych działań po prostu wtedy, gdy mogę ją spożytkować tam, gdzie mnie chcą. Kiedy zaś jestem zmęczona, to siedzę w domu. A w domu, wiadomo, dużo rzeczy trzeba zrobić. W każdym razie wydaje mi się, że tyle, co jeszcze mogę, to staram się przekazywać.

Nieraz mówi się: „Ach, to młody człowiek, nie zrozumie”. Kiedyś wielki aktor i rektor, Jan Kreczmar, powiedział studentom drugiego roku, a byłam wśród nich, dziwne zdanie: „Za 10 lat zrozumiecie, co do was mówię”. Byłam bardzo, tak można powiedzieć, zniesmaczona, że tak mówi elegancki, wielki aktor, który zwykle pięknie przemawiał, był rektorem i opiekunem roku…

…a teraz sugeruje studentce Emilii Krakowskiej, że ona czegoś nie rozumie!

„Jak to, ja nie rozumiem, co on do mnie mówi?!”. A gdy wybiło 10 lat, jak z zegarkiem w ręku, pomyślałam któregoś razu w pracy: „Ach, to o tym mówił Kreczmar!”.

Nadszedł ten czas, który miał na myśli Kreczmar?

Tak! Dlatego wydaje mi się, że do młodych ludzi trzeba po prostu mówić i kiedyś to zaskoczy. Kiedyś przypomną sobie, że o tym się rozmawiało. Tylko trzeba mówić szczerze, z sercem.

Jakich rad udziela Pani młodszym od siebie?

Myślę, że trzeba dbać o sferę psychiczną i fizyczną, a to drugie to chyba szczególnie ważne dla młodych. To może pomóc w zrozumieniu siebie i w tym, żeby następne pokolenia cieszyły się życiem. Młodzi ludzie to przecież tak wielka energia, tak wspaniała! Ważne, żeby wcześnie zaczynali smakować życie.

A czy to smakowanie życia to tylko kwestia wyboru?

Nie do końca. Na początku mamy ambicje, chcemy zdobyć świat. Ale nie można zapominać, że te marzenia trzeba spełniać poprzez ciężką pracę. Chopin mówił, że za sukcesem stoi 1% geniuszu i 99% pracy. Trzeba chcieć być potrzebnym, a nie kombinować, pytając się w duchu: „Co ja z tego będę miał?”, bo wtedy to jest początek nieszczęścia. Trzeba dawać z siebie tyle, ile mamy z tego przyjemności, i również umieć odbierać dobro. Człowiek jest zadowolony, gdy nie kombinuje na zasadzie, że „jeżeli coś komuś dam, to zaraz oczekuję czegoś w zamian”. Bardzo często w związkach tak się zdarza, że czegoś oczekujemy: „Jak ja mam tyle, to może po połowie”…

Nie da się tak porachować?

W żadnym wypadku! Wtedy jest nieszczęście. Gdy coś dajemy, nie możemy od razu oczekiwać czegoś w zamian od tej osoby. Pamiętam, jak rozchodziłam się z mężem. Koleżanka wtedy mówiła: „Bo ty byłaś taka dobra, ty mu wszystko kupowałaś”. Spytałam z niedowierzaniem: „Ja?”. „No, jak to, nie pamiętasz?”. Odpowiedziałam: „Nie pamiętam”. Wyjaśniłam jej wtedy: „Mnie to po prostu sprawiało tak wielką przyjemność, że nie pamiętam, nic nie zapisywałam”. Widziałam jej smutną twarz, pełną pretensji, bo ona w tym czasie też się rozchodziła.

I miała swoje rachunki…

Tak, cały czas mówiła: „Słuchaj, bo jak było jajko, to ja mu dawałam to jajko, a sama nie jadłam”. Ja mówię: „A błąd! Trzeba było podzielić na pół i już byś o tym nie pamiętała”. Nie wolno wyliczać: „Słuchaj, ty jesteś mi winien 50 groszy, bo ja dałam tutaj złotówkę”. Nie, nie, nie. Dawanie musi sprawiać przyjemność, bez oczekiwania niczego w zamian. To jest moja przyjemność i koniec.

A jakie dzisiaj ma Pani przyjemności?

To, że oglądam spektakle, jestem wśród młodych ludzi i że oni zwracają się do mnie po uwagi. Mam taki zwyczaj od lat, że jak przebywam w jakimś mieście, to interesuje mnie, co koledzy grają. Znam aktorskie życiorysy wielu swoich kolegów. Obserwuję ich rozwój, oglądam filmy, interesuję się tym, co dzieje się w sztuce.

Mamy do czynienia z ogromnymi skokami cywilizacyjnymi, ale człowiek pozostaje ze swoimi starymi sprawami. My się tak szybko nie zmieniamy.

Wszystko jak u Sofoklesa i u Szekspira?

Tak. My się nie zmieniamy w naszych poglądach, obyczajach. Rozwój cywilizacji nie może zaćmić nam tego, że jesteśmy cząstką przyrody. Jeżeli w myśleniu, w odczuwaniu oderwiemy się od przyrody, to będziemy co najwyżej takimi… ludkami.

W tym myśleniu o sobie jako o cząstce przyrody jest też coś okrutnego. Bo w przyrodzie nadchodzi jesień, zima, jest obumieranie…

Ale to jest piękne! Widział Pan, jaka cudowna jest jesień? Ja jeżdżę pociągami, a nasze pociągi są o tyle wspaniałe, że nie są takie szybkie. Ktoś wpadł na pomysł, że teraz to muszą być ekrany akustyczne i przez to w takich tunelach jeździmy. Ale koleje na szczęście jeszcze na tym oszczędzają i dzięki temu dłużej możemy cieszyć się pięknymi widokami pór roku.

Niech Pan zwróci uwagę, że w naszej kulturze wszystko zawiera się czterech porach roku. Dlatego nie należy się oddalać od przyrody, gdy za chwilę trzeba znów do niej odejść. Nie wiadomo, czy na pewno obudzimy się rano.

Trudno było Pani pogodzić się ze śmiercią siostry?

Trudno. Ale muszę powiedzieć, że egzamin z rozstania z moją przybraną siostrą zdały moje córki…

…które były przy niej?

Tak, które przyjechały do ciotki i były z nią w jej mieszkanku. Tam był jeden tapczan, więc spały na podłodze pod kaloryferem, czuwały. I to czuwały wspaniale! Jedna z nich jest rehabilitantką, a człowiek odchodzący potrzebuje – to też jest w przyrodzie – dotyku, przytulenia, ciepła drugiego człowieka. My mało się dotykamy.

Bo czasem nie wiadomo, czy wypada…

Tak. Najlepiej tego dotyku uczą nas zwierzęta – gdy wracamy zmęczeni po pracy i zauważą, że już mamy chwilę spokoju, to przychodzą.

Nie pytają, czy wypada.

A skąd! Same proszą o chwilę dobroci. Moje córki – zawsze tym byłam zachwycona – po powrocie z miasta też potrafiły, jakby się nic nie stało, powiedzieć: „Ciotka, wiesz co, tak się rozwaliłaś na tym tapczanie! Posuń się, bo ja też jestem zmęczona”. I przytulały się do niej. Umierała, ale w tych chwilach była najszczęśliwszą osobą na świecie.

Emilia Krakowska – aktorka teatralna, filmowa i estradowa. Absolwentka PWST w Warszawie. Zadebiutowała w 1964 r. epizodyczną rolą w „Nieznanym” Witolda Lesiewicza. Zagrała w kilku filmach Andrzeja Wajdy, m.in. w „Brzezinie”, „Ziemi obiecanej” i „Weselu”. Najbardziej zasłynęła rolą Jagny w ekranizacji powieści „Chłopi”. Przez lata związana z warszawskimi teatrami: Powszechnym, Narodowym, Współczesnym i Rozmaitości. Występowała także na scenach teatrów w Radomiu, Wrocławiu, Białymstoku i Słupsku. Jest również aktorką serialową (grała m.in. w „Na dobre i na złe”). Obecnie występuje w serialu „Galeria”.